MATERIAŁY

Rozważania i modlitwy

CZY MYŚLĘ O ŚMIERCI?

Śmierć nie jest zjawiskiem wyjątkowym w naszym życiu. Ocieramy się o nią niemal każdego dnia. Czytamy o niej, oglądamy ją na ekranach telewizorów, nawet dość często możemy zetknąć się z orszakiem pogrzebowym. Mimo to najczęściej przechodzimy obok niej z pewną obojętnością. Wolimy nawet o niej nie myśleć, bo niepokoi nas, wywołuje lęk. Dopiero śmierć kogoś bliskiego, z kim byliśmy w życiu związani, kogo kochaliśmy wywołuje szok, zmusza do refleksji. Tymczasem chrześcijanin powinien odważnie podejmować refleksje na temat śmierci, bo jest ona integralnym elementem naszego losu.

Przede wszystkim śmierć jawi się nam jako jedyny fakt naszej przyszłości, którego możemy być pewni. Wszystko inne w naszym życiu jest dla nas wielką niewiadomą poza tym jednym, że zmierzamy do śmierci. Nie ma więc powodu, abyśmy mieli właśnie tę kwestię wymazywać z naszej świadomości. Ten fakt winien nas uczyć nowego spojrzenia na nasze życie, nowego wartościowania, trafniejszego oceniania wydarzeń i innego ukierunkowywania naszych dążeń. Nie przechodźmy więc obok śmierci bezmyślnie. Niech będzie dla nas ona lekcją życia.

+++

Z rzeczywistością śmierci zetknąłem się po raz pierwszy w czwartym roku życia. Był to czas niemieckiej okupacji. W kamienicy, którą zamieszkiwało siedem rodzin, mieszkała dobra babcia Jadwiga. Wszyscy tak ja nazywali, bo była kobietą o niezwykle dobrym sercu, uśmiechniętą i wyrozumiałą dla dzieci. Babcia Jadwiga miała dwie kozy, od których mleko piły nie tylko jej wnuki, ale i inne dzieci z kamienicy. Pewnego dnia przyjechali niemieccy policjanci i zabrali kozy. My, dzieci z kamienicy, byliśmy wtedy świadkami wielkiego płaczu, nie tylko babci Jadwigi, ale i innych mieszkańców domu. Zdziwiony płaczem mojej mamy, zapytałem: dlaczego płaczesz, przecież to nie były nasze kozy? Ale mleko od tych kóz i ty piłeś - odpowiedziała matka. Potem babcia Jadwiga zachorowała. Stan jej zdrowia szybko pogarszał się, aż któregoś poranka usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Kiedy mama otworzyła je, usłyszałem słowa: babcia kona, przyjdźcie sąsiadko. Co to znaczy: babcia kona -zapytałem? Kona, to znaczy umiera - odpowiedziała matka. Tego dnia wysłuchałem pierwszej katechezy na temat śmierci, duszy i nieba.

Babcia Jadwiga żyła jeszcze dwa dni, a ja chodziłem z mamą do jej mieszkania modlić się o wyzdrowienie, a kiedy zmarła, o niebo dla niej. Pamiętam, że nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego mam prosić Pana Boga o przyjęcie do nieba Babci Jadwigi. Przecież do nieba idą wszyscy dobrzy ludzie, a babcia Jadwiga była dobra, więc niebo jej się należy. Tym dziecięcym rozumowaniem zmuszałem matkę do pouczenia mnie o nowej prawdzie religijnej, o grzechu i złu. Trzeba pamiętać, że był to czas okupacji, kiedy kościoły były pozamykane, księdza nie widzieliśmy, nie było nauki religii dla przedszkolaków ani dla starszych dzieci.

Po tak wielu latach uświadamiam sobie jedno, ja w ogóle nie odczuwałem lęku, gdy po raz pierwszy przyszło mi doświadczyć rzeczywistości śmierci. Chodziłem tak samo chętnie na modlitwy, gdy babcia Jadwiga była umierająca, jak i wówczas, gdy spoczywała już w trumnie. Ja po prostu zapoznawałem się z nieznanym dotychczas etapem ludzkiej egzystencji i zarazem zaspokajałem dziecięcą ciekawość.

+++

O kolejne doświadczenie dotyczące śmierci wzbogaciłem się podczas posługiwania ministranckiego. Były to czasy, kiedy kondukty pogrzebowe podążające na cmentarz, przemierzały długie ulice miasta. Do pana kościelnego należało wyznaczenie ministranta do niesienia krzyża. Ponieważ odległości między domem pogrzebowym a cmentarzem były niekiedy duże, więc zdarzało się, że nie znajdował on chętnych do tej posługi. Zgłaszałem się wtedy, a pan kościelny wręczał mi karteczkę z dokładnym adresem domu pogrzebowego. Dzisiaj nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak chętnie podejmowałem się tej służby? Wiem natomiast, że moje uczestniczenie w liturgii pogrzebowej było coraz bardziej świadome i pogłębiające moją wiedzę religijną i liturgiczną. Z uwaga wsłuchiwałem się w treść homilii i modlitw, obserwowałem zachowanie najbliższych zmarłego, podtrzymywałem księdzu biret i książkę. Nie był mi obojętny ból rodziców, którzy żegnali swoje dziecko, ani łzy kolegi, któremu zmarła matka, czy rozpacz rodziców stojących nad grobem syna, który zginął podczas odbywania służby wojskowej. Zastanawiałem się: co by było, gdyby śmierć dosięgła moich najbliższych: rodziców, rodzeństwo, krewnych. W tych latach nikt jeszcze z moje rodziny nie spoczywał na parafialnym cmentarzu.

Śmierć zawsze rodzi refleksje i stawia nam liczne pytania, bo jednak śmierć człowieka bliskiego zdaje się być ciosem przekraczającym nasze możliwości. Jest jakby rozdarciem nas samych. Jest to zrozumiałe, bo bolesnemu rozerwaniu ulegają wszystkie więzy łączące nas z tą bliską osobą. Najboleśniej doświadczyłem tego mając lat 16, gdy przyszło mi patrzeć na śmierć mojej babci, a potem przeżyć śmierć ojca, matki i brata. Kiedy stajemy nad trumną kogoś bliskiego, śmierć staje się czymś bardzo konkretnym i realnym. Trudno wtedy uniknąć pytań: Po co żyję? Czy życie ma sens? Co po śmierci?

Większość boi się śmierci, chociaż może nie tyle samego momentu jej nadejścia, ile tego co będzie po niej.

Czy śmierć ma sens?

Odpowiedzią na to pytanie są słowa św. Jana Apostoła: "Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne". To przez śmierć swego Syna wyzwolił nas Bóg Ojciec z lęku przez bezsensem życia i śmierci. Śmierć Chrystusa i Jego Zmartwychwstanie nadają bowiem sens naszemu życiu, również w jego dopełnieniu, jakim jest śmierć. Ile razy więc spotykam się, jako chrześcijanin, z rzeczywistością śmierci, nie mogę o tym zapomnieć. Chociaż śmierć jest bolesnym faktem, to nie ma powodu do rozpaczy, bo: "Dusze sprawiedliwych są w ręku Boga. Głupim zdawało się, że pomarli. Oni zaś żyją w pokoju".

+++

Przypuszczam, że wielu kapłanów doświadczyło niezwykłych okoliczności śmierci, które pozostają na zawsze w pamięci.

Do szpitala przywieziono trzech młodych mężczyzn. Liczyli niewiele ponad 20 lat życia i byli nieprzytomni. Udzieliłem im namaszczenia chorych, a siostry zakonne z innymi chorymi szpitala, podjęły w kaplicy modlitwę o miłosierdzie Boże dla nich, o odzyskanie przytomności, o wyzdrowienie. Następnego dnia telefonuje siostra zakonna i prosi, żebym szybko przyszedł do szpitala, bo jeden z trzech mężczyzn odzyskał przytomność i prosi o kapłana. Poszedłem. Chory wyspowiadał się i przyjął Komunię św., a po przyjęciu Pana Jezusa powiedział: Proszę księdza, ja kilka razy odprawiałem dziewięć pierwszych piątków miesiąca, aby uprosić sobie łaskę pojednania z Bogiem na godzinę śmierci. Nie przypuszczałem jednak, że nastąpi ona tak wcześnie. Nie trzeba tak myśleć, jest pan pod opieką dobrych lekarzy… zwróciłem się do niego. Przerwał mi i powiedział: To są moje ostatnie godziny. Niech ksiądz powie żonie, że przed śmiercią przyjąłem święte sakramenty.

Pod wieczór zabrano chorych do wojewódzkiego szpitala. Dowiedziałem się od lekarzy, że chory, który odzyskał przytomność, zmarł następnego dnia.

Słyszę warkot motoru, a po chwili dzwonek. Otwieram drzwi i widzę człowieka w średnim wieku. Chciałbym z księdzem porozmawiać - mówi. Zapraszam do środka. Z wiadomych przyczyn nie będę podawał szczegółów rozmowy. Ustalamy, że przygotuje się do spowiedzi i ponownie pojawi się na plebanii lub przyjdzie do kościoła. We wtorek, wieczorem, celebruję Mszę św. w jego intencji. Po Mszy św. przychodzi do zakrystii i prosi o spowiedź. Po spowiedzi udzielam mu Komunii św. Następnego dnia ktoś nerwowo dzwoni. Otwieram drzwi i słyszę: Niech ksiądz pośpieszy się, bo jakiś człowiek jadąc motorem wpadł na drzewo. Chyba nie żyje. Biegnę na wskazane miejsce i widzę człowieka z rozbita głową, obok motor. Poznaję go i szybko udzielam namaszczenia. Przybyły lekarz stwierdza zgon.

Wyprowadził się z domu do innej kobiety. W domu pozostała żona i troje dzieci. Tłumaczyła, prosiła, aby wrócił, aby miał na uwadze dobro własne, dzieci, rodziny. Bezskutecznie. Ponieważ mieszkał nadal w tym samym mieście, więc spotykali się od czasu do czasu na ulicy, w którymś z urzędów czy sklepów. Niekiedy podchodziła do niego i przypominała o przysiędze wierności aż do śmierci, którą złożyli sobie przy ołtarzu. Mam dobrze płatną pracę, mówiła, dziękuję ci za alimenty, które regularnie przysyłasz, z dziećmi nie mam trudności wychowawczych, ale to nie wszystko. To, co najważniejsze, to twoje zbawienie, to powrót do zdrowych relacji ze mną, z dziećmi, nade wszystko z Bogiem. I modliła się o przemianę jego serca. A mąż był nieprzejednany. Uparcie trwał przy drugiej kobiecie. Przypuszczała, że w głębi serca może i przyznawał się do błędu, bo nie uciekał przed nią, nie złościł się, nie awanturował. Wysłuchiwał jej napomnień i w milczeniu odchodził. Ten dziwny dialog, a bardziej monolog, trwał 21 lat.

Podziwiałem tę kobietę, która przez tyle lat była wierna przysiędze małżeńskiej i myślała o jednym, aby mąż zszedł z tego świata pojednany z Bogiem. Jej wierność i zatroskanie o zbawienie męża zdumiewało i budowało tych, którzy ją znali.

Wyjechałem z tej miejscowości, ale kiedy po kilku latach spotkałem młodszą siostrę owej żony, dowiedziałem się, że niewierny mąż znalazł się w szpitalu. Choroba szybko rozwijała się i nie było nadziei na wyzdrowienie. A żona? Żona spełniała przy nim samarytańską służbę i zabiegała o szczere pojednanie z Bogiem. I doczekała się, a mąż wkrótce zmarł.

Śmierć jest faktem oczywistym dla każdego człowieka. Przypomina ona o przemijalności życia… życia człowieka, które jest tak ulotne i kruche. Wyżej podane przykłady to potwierdzają. Wystarczy uderzyć głowa o twardy przedmiot, wypić skażony alkohol, zmienić człowiekowi ciśnienie czy temperaturę ciała i już niknie. Zdaje sobie z tego sprawę człowiek wierzący i niewierzący. Ale u człowieka niewierzącego śmierć budzi przerażenie i wydaje się być wielkim nonsensem.

Zupełnie inna jest sytuacja wyznawcy Chrystusa. Jezus mówi do nas: "Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we mnie wierzcie. W domu Ojca jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy odejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem".

Dla człowieka wierzącego życie nabiera zupełnie innego wymiaru. Przekonujemy się, że chwila doczesności, która nam jest z łaski Bożej dana, to zaledwie początek naszego życia. Każdy bowiem po śmierci będzie żył dalej: wierzący i niewierzący. Problem w tym jak będzie żył? Czy w domu Ojca, w wiecznej szczęśliwości, czy w domu księcia ciemności?

Często bywa tak, że człowiek całym życiem swoim nastawiony jest przede wszystkim na lęk przed śmiercią, na poszukiwanie środków, które przedłużą mu życie, na zawracanie naturalnych kolei starzenia się. Tymczasem powinien odnawiać się z dnia na dzień mój wewnętrzny człowiek. Powinienem coraz więcej starać się zrozumieć coś z nadprzyrodzoności, coraz więcej chcieć doświadczyć miłości Bożej, zabiegać o pokój Boży w sercu, którego nie jest w stanie zachwiać to, co dzieje się na świecie.

Jest sprawą bezsporną, że za przygotowanie do śmierci każdy z nas jest osobiście odpowiedzialny. Całe nasze życie powinno być przygotowaniem na moment przejścia z doczesności do wieczności. To jednak nie zwalnia nas z odpowiedzialności za zbawienie bliźnich. Zadajemy sobie pytanie: czy ja będę w niebie? Ale należy postawić sobie i drugie pytanie: czy będzie w niebie mój ojciec, moja matka, moje rodzeństwo i przyjaciele, których na ziemi najbardziej kochałem? Czy czasem grzech ciężki nie oddziela ich od Boga? A przecież śmierć może nadejść niespodziewanie, jak złodziej. Wprawdzie psalmista mówi, że miarą naszego życia jest lat siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt, gdy mocni jesteśmy, to jednak - jak pokazały przytoczone przykłady - nie wszyscy mogą tych lat doczekać. Czasami kilkuletnie dziecko jest wezwane przez Pana i musi opuścić ziemski padół.

Założyciel naszego Zgromadzenia, ks. Jan Berthier, w instrukcji "Metoda asystowania umierającym" napisał: "Od chwili śmierci zależy wieczność. Jakim nieszczęściem jest, gdy biedni umierający nie mają pomocy religijnej od nikogo. Nie myślę o trosce cielesnej, która należy się im ze względu na wiek, ale o trosce duchowej, tysiąc razy bardziej koniecznej". Podziwiam wielkie zatroskanie ks. Jana Berthiera o przygotowanie na śmierć każdego człowieka, który stanął na drodze Jego życia. Podziwiam także podejmowane przez niego starania, aby uwrażliwić swoich kapłanów i wszystkich chrześcijan na potrzebę bycia z tymi, którzy w bliskim czasie mają stanąć przed Stwórcą i swoim Zbawicielem. Nie pomijał nawet małych dzieci. Pisał: "Ci, którzy otaczają umierających, nawet małe dzieci mające już jakieś rozeznanie, powinni zachęcić umierających do przyjęcia odwiedzin kapłana i to w odpowiednim czasie, ponieważ przez zwlekanie naraża się zbawienie chorego, jak uczy doświadczenie". Miłość chrześcijańska domaga się, byśmy nade wszystko ułatwili im przystąpienie do spowiedzi, komunii i sakramentu chorych, a potem otoczyli ich bratnią miłością, modlitwą i wspólnym czuwaniem na przyjście Oblubieńca.

Wiara uczy nas, że w momencie śmierci zamyka się i to definitywnie, raz na zawsze, ważny rozdział naszego życia, ziemskiego życia. Rozdział, którego się nie da powtórzyć i którego już nie można zmienić, a zarazem rozpoczyna się nowy rozdział życia, wiecznego życia. "Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierz, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki". Chrystus poucza, że naszym ostatecznym losem jest życie, gdyż Bóg jest mocniejszy od śmierci. Dał nam życie nie po to, byśmy je stracili po kilkudziesięciu latach, ale byśmy żyli z Panem na wieki, jesteśmy bowiem powołani do dzielenia z Bogiem życia wiecznego. Nasza wiara nam gwarantuje, że Chrystus Zmartwychwstały jest naszą przyszłością i nasza wiecznością. Ukrzyżowany przez swoje zmartwychwstanie pokonał śmierć swoją i naszą, zapewniając nam życie duszy i zmartwychwstanie ciała. Życie wieczne to jest nasz Bóg, a zarazem Jego dar dla nas.

Myślący człowiek powinien przeto realnie przemyśleć swe życie zarówno pod kątem śmierci, jak i przede wszystkim - swej "nieśmiertelności".

Ojciec Kościoła św. Augustyn wyznał: "Stworzyłeś nas, Panie, dla siebie i niespokojne jest serce nasze, dopóki nie spocznie w Tobie". Ile oszczędzilibyśmy sobie zdrowia, energii duchowej i życia, gdybyśmy do tej prawdy doszli już we wczesnej młodości. Jakże często ludzie przekonują się o tym dopiero pod koniec swoich dni, a niejednokrotnie na łożu śmierci.

Ks. Marian Gabryelczyk MSF

 

Szybki kontakt

APOSTOLSTWO DOBREJ ŚMIERCI

 Górka Klasztorna, 89-310 Łobżenica

 +48 67 286 00 38, +48 504 667 014

[email protected]


 26 8938 0006 0000 1759 2000 0012